Archiwum
Janek Mela
16 października 2006 r.
Anna Dymna: Dzień dobry, Panie Janie. Witam Pana.
w moim programie.Jan Mela: Witam serdecznie
A.D.: Czy Pan Jan już skończył 18 lat?
J.M.: Nie. I głównie z tego względu prosiłbym, żeby nie mówić do mnie „pan”, bo tak się czuję jakoś dziwnie…
A.D.: Ani mi to w głowie. Będę do Ciebie mówić: „Jasiek”.
J.M.: Bardzo proszę.
A.D.: Przywiozłam Ci coś. Sama upolowałam.
J.M.: O jejku! Jeżowiec!
A.D.: Na szczęście!
J.M.: Bardzo dziękuję!
A.D.: Musimy opowiedzieć historię, która nagle odmieniła Twoje życie zupełnie. Ile to było lat temu?
J.M.: Właściwie dokładnie cztery lata temu. Razem z paroma kolegami byłem na takim placu zabaw, gdzie mamy stół do ping-ponga, są huśtawki, jest kosz do grania w koszykówkę. A oprócz tego, na tym małym placyku, na tym małym skwerku, stoi także taki budynek – stacja transformatorowa. I nagle zaczął padać dosyć silny deszcz. Wszyscy schowaliśmy się pod malutki daszek tego transformatora. W ogóle ten budynek ma trzy metalowe drzwi, które generalnie są zamknięte na kłódkę. Aczkolwiek jedne z tych drzwi były akurat otwarte. Postanowiliśmy, no cóż, pada deszcz. Wejdziemy, staniemy przy ścianie, poczekamy aż przestanie padać i wyjdziemy. I tam wokół były różne butelki, po piwie, po wódce, czyli było widać, że oprócz dzieciaków były tam pewnie inne osoby, które w różny sposób spędzały tam czas. Nie wyglądało to bardzo niebezpiecznie. Staliśmy w miejscu, niczego tak właściwie nie dotykaliśmy i jedyne, co właściwie pamiętam, to to, że w pewnym momencie przez moje ciało zaczął przepływać prąd. Prąd o sile 15 000 volt
A.D.: Jak to się, przepraszam, czuje, że przez ciało przepływa prąd? Nie pada się od razu?
J.M.: Po chwili tak, właściwie prawie, że od razu traci się przytomność. Niewiele z tego całego zdarzenia pamiętam, staliśmy tam…
A.D.: Ale jak to?
J.M.: Staliśmy tam w dwójkę i nagle zacząłem czuć, że coś mną trzęsie. Słyszałem takie właśnie bardzo silne buczenie. Nie czułem absolutnie żadnego bólu, ani… właściwie nic nie czułem. To było jakby takie przez chwilę zawieszenie w czasie. Tak totalnie człowiekowi kręci się w głowie, jest sparaliżowany przez chwilę. I od razu po tym upadłem i straciłem przytomność. Trudno powiedzieć, po jakim czasie, ją odzyskałem. Najpierw rozejrzałem się dookoła, kolegi tam nie było. Jak się okazało, przestraszył się po prostu całego zdarzenia, no i po prostu spanikował i uciekł. Był w szoku, właściwie nie dziwię mu się.
A.D.: A jemu się nic nie stało? On stał obok Ciebie?
J.M.: Nie, jemu na szczęście nic się nie stało. Po prostu przestraszył się i uciekł z tego miejsca.
A.D.: A tam było mokro, w tym pomieszczeniu, czy sucho?
J.M.: Właściwie trudno powiedzieć. Posadzka mogła być trochę wilgotna. Właściwie my byliśmy, z tego, co pamiętam, byliśmy przemoczeni, a więc mogło być tam trochę mokro. Rozejrzałem się, kolegi nie było, no i prawą rękę miałem przykurczoną do brzucha, nie miałem w niej czucia, nie mogłem ruszać dłonią ani palcami. Nie miałem też czucia w lewej nodze od kolana w dół, ale kolanem poruszać mogłem, więc podniosłem się i kulejąc doszedłem do domu. Tak, jak mówiłem, sto, sto dwadzieścia metrów. Tata od razu wziął mnie zaniósł do samochodu, od razu zawiózł na pogotowie w Malborku. A tam po chwili, właściwie prawie że od razu, wsadzono mnie w karetkę i zawieziono do szpitala w Gdańsku, do Akademii Medycznej, szpitala im. Mikołaja Kopernika, gdzie spędziłem trzy miesiące życia. Pierwsze dni po wypadku, po porażeniu prądem, jeżeli człowiek przeżyje, to przez pierwszych kilka dni właściwie jego życie nie jest pod jakimś takim dużym zagrożeniem. Dopiero po tych kilku dniach jest jakiś taki decydujący dzień, w którym właściwie w pewnym sensie rozstrzyga się, czy człowiek przeżyje, czy nie. Wtedy po paru dniach dostałem strasznie wysokiej, po prostu potwornie wysokiej gorączki, zaczęło rzucać całym moim ciałem. No i wtedy jest taki kulminacyjny moment, ale właściwie lekarze przez bardzo długi czas walczyli, aby jak najwięcej tego ciała zachować.
A.D.: A przepraszam, a wewnętrzne narządy też miałeś jakoś uszkodzone?
J.M.: Na szczęście – nie, chociaż to było bardzo duże zagrożenie, bo już właściwie od razu po wypadku było widać, że porażeniu uległa prawa ręka i lewa noga, a więc widać, że jest to porażenie takie na skos. Największym zagrożeniem było to, że porażeniu uległy także organy wewnętrzne i to by było właściwie najgorsze i najtrudniejsze do jakiejkolwiek interwencji.
A.D.: A powiedz, ta ręka bolała cię i noga?
J.M.: Odczuwałem bardzo silny ból. Właściwie przez cały czas byłem na silnych lekach. Przez pewien czas w ogóle żyłem na morfinie. Lek przeciwbólowy można podać, dajmy na to, co sześć godzin. Częściej nie można, bo sam w sobie lek stanowiłby zagrożenie dla pacjenta. Dlatego lek można podawać co sześć godzin. Przychodzi pielęgniarka, podaje mi ten lek, który stanowi takie totalne uśmierzenie bólu i wtedy jest bosko. Bosko – to znaczy nie odczuwam bólu, co naprawdę jest niezwykłe. Ale ten ból znika, dajmy na to, że na cztery godziny. Po tych czterech godzinach ból powraca. To jest taki narastający ból, właściwie taki ból absolutnie nie do zniesienia, ale nic się nie da zrobić. Ja nic nie mogę zrobić, lekarze nic nie mogą zrobić, bo wiedzą, że takiego leku podać jeszcze nie mogą, dopiero po jakimś czasie mogą podać kolejną dawkę. I to jest straszne. Wtedy człowiek jakoś musi sobie z tym poradzić, w pewnym sensie zaakceptować ten ból, jakkolwiek bezsensownie i dziwnie to brzmi. Bo właściwie my w życiu staramy się jakoś tak ominąć ból. Właściwie zawsze staramy się uciec od bólu, ominąć go. Kiedy ten ból nadchodzi staramy się go zmniejszyć i wiemy, że zawsze można coś zrobić. Zawsze można jakoś po prostu uciec od tego bólu, coś zrobić, żeby ten ból zniknął. A tu jest taka sytuacja, że właściwie nie można zrobić nic. Leżę przykuty do łóżka, wokół mnie są rodzice, są lekarze i nikt absolutnie nie może nic zrobić, jest taka totalna bezradność. Właściwie bezradność jest takim czymś, czego bardzo boję się w życiu, bo wtedy nie można absolutnie nic zrobić i trzeba się nauczyć cierpliwości.
A.D.: No ale, Jasiu, powiedz tak pewnego dnia obudziłeś się i zobaczyłeś, że nie masz ręki, nie masz nogi. Pamiętasz ten moment?
J.M.: Tak, pamiętam. To też nie jest tak, że tych amputacji dokonano od razu, tylko amputowano rękę i nogę fragmentami. Dokonano pewnej amputacji, sprawdzono, czy to wystarczy, aby zakażenie się nie rozwijało. No ale kiedy dokonuje się amputacji, to wtedy widać, że nawet jeżeli ja mówię sobie, że będzie dobrze, że jakoś z tego wyjdę cały i zdrowy, już nie mogę powiedzieć cały i zdrowy, bo wiem, że tak nie będzie. Teraz mogę się już tylko modlić o to, żeby nie było gorzej, żeby nie było najgorzej. Żebym w ogóle z tego wyszedł. Wtedy już jest taka pełna świadomość, że to wcale nie jest zły sen i na pewno nie wyjdzie się z tego bez szwanku. Człowiek myśli, zastanawia się nad swoim życiem, swoją przyszłością, ale przede wszystkim biorąc pod uwagę wszystkie te rzeczy, które utracił. Wszystkie możliwości, które utraciłem, wtedy wyobrażałem sobie wszystkie te rzeczy, których nie będę w stanie zrobić. No i wtedy człowiek szuka rzeczy, które pomogą mu przetrwać. Szuka jakoś w swojej głowie, w wyobraźni rzeczy, które mu…
A.D.: No i o czym wtedy myślałeś? Co Ci wtedy najbardziej pomagało?
J.M.: W szpitalu odwiedzali mnie rodzice. Przychodziły pielęgniarki, lekarze, którym do teraz jestem wdzięczny. Naprawdę jestem im wdzięczny, właściwe za to, że uratowali mi życie. Im to życie zawdzięczam. Ale także przychodził do mnie ksiądz. Wizyty księdza, jako takiego trochę wysłannika Boga, naprawdę były dla mnie bardzo ważne. Właściwie przed wypadkiem trudno powiedzieć, żebym był jakimś dobrym i godnym naśladowania chrześcijaninem. Na pewno – nie. Moje podejście do Boga na pewno bardzo się zmieniło. Na początku było to podejście oskarżające, dlaczego ja, że mi się to nie należy, że świat jest niesprawiedliwy. Ale potem zrozumiałem, że wcale nie byłem takim dobrym człowiekiem i że może w pewnym sensie należała mi się kara, należała mi się nauczka. I należało mi się takie… Czasem w życiu warto jest zaliczyć dno po to, żeby docenić to życie i żeby móc spojrzeć na swoje życie jakoś trochę inaczej. I naprawdę wtedy bardzo doceniłem Boga. I tak, jak na początku, podchodziłem do tego z wyrzutami, właściwie miałem Bogu za złe to, co się stało, obwiniałem go o ten wypadek, o swój los, tak potem dziękowałem mu za to, że żyję. Nie odbierałem tego tak, że Bóg mi coś odebrał, że odebrał mi pełnosprawność, ale że podarował mi życie. Człowiek myśli sobie wtedy, że, no kurcze, to cierpienie musi mieć jakiś sens, że ten ból musi być po coś.
A.D.: Jakieś wyzwanie może to jest?
J.M.: Jakieś wyzwanie, że skoro ten ból już jest, no to można by coś z nim zrobić. Pamiętam, nie wiem, czy to ten ksiądz mi powiedział, czy taki inny nasz znajomy ksiądz, który mnie odwiedził w szpitalu, że swoje cierpienie także można komuś ofiarować. Że tak jak można się na przykład modlić do Boga, to jest rozmowa i jednocześnie taki dar dla Boga. Tak jednocześnie swoje cierpienie i swój ból można komuś ofiarować. E tam, ofiarować, ból głupoty gadasz… ale w takim momencie to jest naprawdę bardzo sensowne, bo to nadaje jakikolwiek sens temu cierpieniu. Skoro ten ból tak czy siak jest, jakkolwiek do tego nie podchodzę, to kiedy myślę sobie, że cierpiąc, to jakoś to cierpienie ból mogę komuś ofiarować, mogę cierpieć jakby dla kogoś i to cierpienie może mieć jakiś sens. To jest naprawdę bardzo fajne.
A.D.: Znalazłeś kogoś?
J.M.: Tak. Cofnę się jeszcze trochę w przeszłość. Bo właściwie cały ten mój wypadek był na pewno jednym z trudniejszych i ważniejszych przeżyć w moim życiu. Ale nie był najważniejszy, nie był najtrudniejszym przeżyciem. Na pewno najtrudniejszym przeżyciem była śmierć mojego brata. Oprócz dwóch sióstr miałem jeszcze brata, Piotrusia, który w wieku siedmiu lat utonął. Samo jego szukanie trwało kilkanaście minut i to było coś strasznego. Pamiętam, że tata z kilkoma panami szukali Piotrusia, ja wyszedłem na brzeg i razem z mamą i siostrą padliśmy na kolana i modliliśmy się. To było właściwie jedyne, co wtedy mogliśmy zrobić. No i po paru chwilach znaleźli Piotrusia, wyłowili go z wody. Piotruś był nieprzytomny. Po chwili jakiś pan zawiózł tatę z Piotrusiem do szpitala. Pojechaliśmy do szpitala. Po jakimś czasie… Lekarz nie pozwolił wejść do środka naszej rodzinie, bo uznał, że to oszczędzi nam cierpienia. Dziwne podejście, jeżeli człowiek sam postanawia, co dla kogoś będzie większym cierpieniem, a co nie. Po chwili przyszedł lekarz i powiedział, że, niestety, nie udało się go uratować i nie żyje. To było naprawdę coś strasznego i coś takiego totalnie niemożliwego, taki zły sen, który po prostu nie mógł się wydarzyć. Plaża, pełno ludzi, no i jak siedmiolatek mógł utonąć? A jednak zdarzyło się.
A.D.: I to Twoje cierpienie? Pomyślałeś wtedy o Piotrku, tak?
J.M.: Tak.
A.D.: Strasznie jesteś zahartowany. A ten pożar domu, kiedy był?
J.M.: No jeszcze jakiś rok czy dwa lata przed śmiercią Piotrusia spłonął nam cały dom. W nocy obudził nas właśnie wszechobecny dym, taki smog. Właściwie dom już płonął. Wszyscy wybiegliśmy z domu i patrzyliśmy, jak cały nasz dobytek płonie, jak cały dom stoi w ogniu i wszystko, co mamy, płonie.
A.D.: Bardzo jesteś doświadczonym człowiekiem…
J.M.: Tak akurat się przydarzyło, że życie trochę nas, naszą rodzinę, doświadczyło.
A.D.: Ale trzymacie się jakoś?
J.M.: Trzymamy się.
A.D.: A Ty się pięknie uśmiechasz cały czas.
J.M.: Wyznaję zasadę, że co nas nie zabije, to nas wzmocni i każde doświadczenie w życiu jest bardzo cenne.
A.D.: Dobrze, Jaśku. Wróćmy do takiego momentu, że jest tak: z tego szpitala poszedłeś gdzieś na rehabilitację, pojechałeś?
J.M.: Właściwie pod koniec pobytu w szpitalu, kiedy mogłem już jakoś wstać z łóżka, uczyłem się chodzić o jednej kuli. Trudno mówić o chodzeniu, bo właściwie stałem na jednej nodze, stałem na prawej nodze, w lewej ręce trzymałem kulę. Właściwie skakałem na jednej nodze, podpierając się kulą.
A.D.: A miałeś protezę jakąś? Coś Ci zakładali?
J.M.: Nie miałem żadnej protezy. Te wszystkie rany musiały się wygoić, a więc nie było mowy o żadnej protezie.
A.D.: Nic nie mogłeś sam zrobić?
J.M.: Na początku nic. Kiedy jedynym sposobem poruszania się jest chodzenie o kuli, mając tylko jedną rękę, no to nawet niemożliwym jest przyniesienie sobie herbaty z kuchni do dużego pokoju czy książki z jednego pokoju do drugiego. Po domu poruszałem się o kuli, ale gdziekolwiek chciałem wyjść, to poruszałem się na wózku. Właściwie wyglądało to tak, że siedziałem na wózku i rodzice ten wózek pchali. Jedną z takich trudniejszych rzeczy po wyjściu ze szpitala było to, że absolutnie utraciłem samodzielność. A wydaje mi się, że dla dziecka takim celem w życiu jest właśnie samodzielność. Dzieciak zawsze marzy o tym, żeby móc coś samemu zrobić. Często takim marzeniem było, także i moim, skończyć 18 lat, zamieszkać samemu, samemu sobie jakoś radzić. A tutaj, kiedy ja dosłownie muszę prosić kogoś, żeby mi podał kubek, żeby mi coś podał, żeby zmienił kanał w telewizorze, żeby mnie przeniósł tu czy tam. To jest naprawdę bardzo żenujące…
A.D.: I bardzo upokarzające.
J.M.: Bardzo upokarzające, naprawdę.
A.D.: No ale jakoś sobie poradziłeś, nie? No co się z Tobą działo? Wściekły byłeś czy płakałeś? Czy różnie?
J.M.: I wściekły, i płakałem. Bardzo wiele różnych takich rzeczy. Bo kiedy leżałem w szpitalu, mogłem sobie tylko wyobrażać: o jejku nie będę mógł robić tego i tego, z tym sobie nie poradzę. Ale dopiero kiedy wróciłem do domu, przekonałem się, jak wiele jest tych rzeczy, których nie potrafię zrobić. Nie potrafię sobie ukroić chleba, takich prostych rzeczy. Jestem po prostu totalnie zależny do innych. Po wyjściu ze szpitala musiałem się tego życia nauczyć na nowo, życia jako osoba niepełnosprawna, radzić sobie z tymi wszystkimi trudnościami fizycznymi, ale także psychicznymi. Z nastawieniem do życia. Wydawało mi się, że kiedy jedziemy wózkiem na przykład, tzn. kiedy siedzę na wózku i jesteśmy z rodzicami w jakimś centrum handlowym czy gdziekolwiek, wydawało mi się, że wszyscy ludzie na mnie patrzą. Że patrzą z jakąś taką dziwną miną, że nikt mnie nie lubi, że wytykają mnie palcami.
A.D.: Ale tak ci się wydawało czy to była prawda?
J.M. Tak mi się wydawało. Mimo że tak nie było. To jest takie uczucie, że jestem dziwolągiem, nie pasuję tutaj, nikt mnie nie lubi…
A.D.: To sam siebie nie lubiłeś?
J.M.: Dosłownie. Sam siebie nie lubiłem, sam nie potrafiłem siebie zaakceptować. I to proces akceptacji siebie i zaakceptowania tego życia takim, jakie jest, no to był proces bardzo długotrwały, bardzo żmudny i trudny.
A.D.: A skąd się Marek w tym wszystkim wziął, Kamiński? I ten cały pomysł? To Ci z nieba spadło? Jak to się stało?
J.M.: Można powiedzieć, że tak, że spadł mi z nieba. Jeszcze w czasie pobytu w szpitalu rozmawiałem z rodzicami o tym, że fajnie byłoby, gdyby Marek przyszedł, gdybyśmy mogli się spotkać. No, niestety, nie udało się tego zrobić. Pewnego dnia mama mi powiedziała: „Synu, dzisiaj jedziemy do Gdańska, do Marka Kamińskiego, do jego biura, bo on chce cię poznać i o czymś porozmawiać”. Myślę: o czymś porozmawiać, Marek Kamiński, podejrzane. No ale dobra, jedziemy. Po paru zdaniach rozmowy wstępnej, Marek przedstawił mi pomysł projektu wspólnej wyprawy na Biegun Północny. Wydawało się to takie kosmiczne. Siedzę sobie taki smutny, przede mną siedzi Marek Kamiński, wielki podróżnik, osoba znana, sławna, i mówi do mnie o jakiejś wspólnej wyprawie na Biegun. W ogóle nie wiem, o co chodzi.
A.D.: I tak do końca jeszcze nie wierzyłeś w to wszystko, ale czytałeś już i co? I zacząłeś trenować? Jak to wyglądało?
J.M.: Tak naprawdę od momentu rozpoczęcia projektu, na początku tak bardziej mentalnie właściwie, do jego realizacji, czyli do rozpoczęcia wyprawy de facto, minęło prawie półtorej roku. Prawie, że rok z tego czasu był naprawdę bardzo intensywny, pod praktycznie każdym względem. I fizycznie, bogaty w bardzo wiele treningów fizycznych, ale także przygotowania w sensie szukania sponsorów, organizacji tego wszystkiego, co… Na szczęście nie ja się tym zajmowałem. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Ale było to na pewno nie mniej trudne i wymagające. Bardzo wiele energii i bardzo wiele poświęcenia.
A.D.: A czy miałbyś tyle siły do takiej rehabilitacji, takich ćwiczeń, gdyby nie taki cel?
J.M.: Pewnie tak do końca raczej bym nie miał. Kiedy jest rehabilitacja, kiedy człowiek kładzie się na łóżku i ktoś każe, no to machamy ręką, do góry na dół, do góry na dół, i tak pół godziny. A potem noga. To jest naprawdę beznadziejne. Macham ręką, nie tyle że się męczę, co się nudzę, nie widzę żadnego efektu, i to jest po to, żebym tak sobie jutro znowu pomachał. Trochę czuję się nie na miejscu.
A.D.: A jak machasz tak samo ręką tylko wiesz o tym, że machasz po to, żeby później pomachać sobie na Biegunie?
J.M.: No to tak.
A.D.: Pamiętasz ten moment, kiedy zobaczyłeś Biegun?
J.M.: To było tak: stajemy sobie w którymś miejscu. No dobra, kompas pokazuje, gps pokazuje, że to Biegun. Musimy mu wierzyć. Ale to dosłownie jest zaspa, jakich wiele po drodze. To nie jest żadne miejsce niezwykłe. Nie ma szczytu, nie ma flagi, nie ma żadnego komitetu powitalnego. No nie ma nic, po prostu takie pole.
A.D.: A zostawiłeś tam coś na tym miejscu?
J.M.: Na samym Biegunie nic nie zostawiliśmy, bo to tak, jak mówię, nie ma sensu. To i tak przedryfuje w inne miejsce, a poza tym nie ma co tam śmiecić. Tak fajnie położyliśmy sanie, oparliśmy troje sań tak samo obok siebie, wbiliśmy tam flagę na środek. No i sesja zdjęciowa na Biegunie. No i potem z powrotem spadamy. Poczekaliśmy jeden dzień, przyleciał po nas helikopter i wróciliśmy. Biegun był, z jednej strony miejscem, jako Biegun Północny, miejscem do którego zmierzamy fizycznie, ale także Biegun, jako cel. Jako sam cel. Coś, co jest do osiągnięcia. Coś, co z jednej strony wydaje się niemożliwe, prawie niemożliwe, a z drugiej strony – okazuje się, że jest osiągalne. I ten Biegun był dla mnie naprawdę bardzo ważny właśnie z tych względów. Z tego względu, że było to coś tak odległego, za taką barierą prawie nie do pokonania. A dzięki temu, że staraliśmy się, że stanowiliśmy zgrany zespół, że każdy mógł liczyć na pomoc drugiej osoby, dzięki temu, że za nami, nas było czterech na wyprawie, to za nami stały zastępy ludzi. To była rodzina, przyjaciele, lekarze, sponsorzy. Po prostu multum ludzi, których tak naprawdę nie widać, ale bez których absolutnie taka wyprawa nie doszłaby do skutku.
A.D.: Tak słucham i myślę, przecież bardzo dużo się nauczyłeś. Przez takie straszne wydarzenie, wtedy tam, w tej budce transformatorowej, przeszedłeś takich dużo doświadczeń i mówisz mi takie dziwne rzeczy. Jeszcze, Smarkaczu, nie masz 18 lat. I powiedz mi, jakby tak podsumować to jakbyś w ogóle opowiedział o tym wypadku teraz? Z takiej perspektywy, czym on dla Ciebie w życiu był?
J.M.: Dobre doświadczenia w życiu napełniają nas czasem taką pewnością siebie. O, udało mi się teraz, to uda mi się następnym razem. Podnosimy trochę poprzeczkę i czasami jesteśmy zbyt pewni siebie. I czasami nie do końca te dobre doświadczenia są tak naprawdę dobre. A te trudne doświadczenia, one zmuszają nas do myślenia. Na pewno ten wypadek mimo tego, że bardzo osłabił mnie fizycznie, to psychicznie na pewno bardzo mnie wzmocnił i jest dla mnie takim trudnym, ale jednocześnie ważnym doświadczeniem. Na pewno on mnie wzmocnił jakoś. Chcieliśmy trochę to pokazać, że naprawdę warto chcieć i można robić rzeczy wielkie, nawet jeśli jest się osobą niepełnosprawną. Właściwie nic człowieka nie przekreśla.
A.D.: A czy to, Jasiu, prawda jest, że nie tylko tak mówisz, tylko jeszcze coś chcesz naprawdę pomóc? Jakąś fundację zakładasz?
J.M.: No tak, zakładamy jakąś fundację. Fundacja będzie się nazywała „Razem na Bieguny”. To są te Bieguny w cudzysłowie. Bieguny jako szczyty, jako cele, jako marzenia. Działalność naszej fundacji ma się wiązać, oprócz z działalnością charytatywną, ze zbieraniem pieniędzy na organizację różnych turnusów rehabilitacyjnych, na pomoc. Generalnie chcemy skupić się na pomocy osobom niepełnosprawnym, chorym i z różnymi innymi właściwie trudnościami w życiu. Z boku to jest osoba, z którą wszystko jest ok, ona fizycznie jest pełnosprawna, ale nie radzi sobie ze swoim życiem. Moim zdaniem osoba, która nie radzi sobie ze swoim życiem, jest np. w depresji, także jest w pewien sposób niepełnosprawna tak? Wymaga pomocy. I chcemy po prostu pomagać takim różnym ludziom w bardzo różny sposób. No i jednym sposobem działania naszej fundacji, założeniowym sposobem działania, ma być organizacja wypraw. Wyprawy mają mieć kilka różnych celów: pokazanie konkretnie tym osobom, że każdy w życiu może mieć marzenia i dążyć do ich spełniania. Czy jest pełnosprawny, czy nie, każdy ma takie samo prawo do marzeń, do ich posiadania i do osiągania tych marzeń. A jednocześnie chcemy pokazać tych ludzi, którzy właśnie w tych projektach będą zmagać się z różnymi przeciwnościami losu, ale także z własnymi trudnościami życiowymi. Pokazać ich postawę, pokazać ich jako ludzi walczących pomimo różnych trudności życiowych nie poddają się, nie narzekają: o jest tak strasznie trudne i fajnie byłoby coś zrobić. Fajnie byłoby coś zrobić, to to zrób.
w moim programie.Jan Mela: Witam serdecznie
A.D.: Czy Pan Jan już skończył 18 lat?
J.M.: Nie. I głównie z tego względu prosiłbym, żeby nie mówić do mnie „pan”, bo tak się czuję jakoś dziwnie…
A.D.: Ani mi to w głowie. Będę do Ciebie mówić: „Jasiek”.
J.M.: Bardzo proszę.
A.D.: Przywiozłam Ci coś. Sama upolowałam.
J.M.: O jejku! Jeżowiec!
A.D.: Na szczęście!
J.M.: Bardzo dziękuję!
A.D.: Musimy opowiedzieć historię, która nagle odmieniła Twoje życie zupełnie. Ile to było lat temu?
J.M.: Właściwie dokładnie cztery lata temu. Razem z paroma kolegami byłem na takim placu zabaw, gdzie mamy stół do ping-ponga, są huśtawki, jest kosz do grania w koszykówkę. A oprócz tego, na tym małym placyku, na tym małym skwerku, stoi także taki budynek – stacja transformatorowa. I nagle zaczął padać dosyć silny deszcz. Wszyscy schowaliśmy się pod malutki daszek tego transformatora. W ogóle ten budynek ma trzy metalowe drzwi, które generalnie są zamknięte na kłódkę. Aczkolwiek jedne z tych drzwi były akurat otwarte. Postanowiliśmy, no cóż, pada deszcz. Wejdziemy, staniemy przy ścianie, poczekamy aż przestanie padać i wyjdziemy. I tam wokół były różne butelki, po piwie, po wódce, czyli było widać, że oprócz dzieciaków były tam pewnie inne osoby, które w różny sposób spędzały tam czas. Nie wyglądało to bardzo niebezpiecznie. Staliśmy w miejscu, niczego tak właściwie nie dotykaliśmy i jedyne, co właściwie pamiętam, to to, że w pewnym momencie przez moje ciało zaczął przepływać prąd. Prąd o sile 15 000 volt
A.D.: Jak to się, przepraszam, czuje, że przez ciało przepływa prąd? Nie pada się od razu?
J.M.: Po chwili tak, właściwie prawie, że od razu traci się przytomność. Niewiele z tego całego zdarzenia pamiętam, staliśmy tam…
A.D.: Ale jak to?
J.M.: Staliśmy tam w dwójkę i nagle zacząłem czuć, że coś mną trzęsie. Słyszałem takie właśnie bardzo silne buczenie. Nie czułem absolutnie żadnego bólu, ani… właściwie nic nie czułem. To było jakby takie przez chwilę zawieszenie w czasie. Tak totalnie człowiekowi kręci się w głowie, jest sparaliżowany przez chwilę. I od razu po tym upadłem i straciłem przytomność. Trudno powiedzieć, po jakim czasie, ją odzyskałem. Najpierw rozejrzałem się dookoła, kolegi tam nie było. Jak się okazało, przestraszył się po prostu całego zdarzenia, no i po prostu spanikował i uciekł. Był w szoku, właściwie nie dziwię mu się.
A.D.: A jemu się nic nie stało? On stał obok Ciebie?
J.M.: Nie, jemu na szczęście nic się nie stało. Po prostu przestraszył się i uciekł z tego miejsca.
A.D.: A tam było mokro, w tym pomieszczeniu, czy sucho?
J.M.: Właściwie trudno powiedzieć. Posadzka mogła być trochę wilgotna. Właściwie my byliśmy, z tego, co pamiętam, byliśmy przemoczeni, a więc mogło być tam trochę mokro. Rozejrzałem się, kolegi nie było, no i prawą rękę miałem przykurczoną do brzucha, nie miałem w niej czucia, nie mogłem ruszać dłonią ani palcami. Nie miałem też czucia w lewej nodze od kolana w dół, ale kolanem poruszać mogłem, więc podniosłem się i kulejąc doszedłem do domu. Tak, jak mówiłem, sto, sto dwadzieścia metrów. Tata od razu wziął mnie zaniósł do samochodu, od razu zawiózł na pogotowie w Malborku. A tam po chwili, właściwie prawie że od razu, wsadzono mnie w karetkę i zawieziono do szpitala w Gdańsku, do Akademii Medycznej, szpitala im. Mikołaja Kopernika, gdzie spędziłem trzy miesiące życia. Pierwsze dni po wypadku, po porażeniu prądem, jeżeli człowiek przeżyje, to przez pierwszych kilka dni właściwie jego życie nie jest pod jakimś takim dużym zagrożeniem. Dopiero po tych kilku dniach jest jakiś taki decydujący dzień, w którym właściwie w pewnym sensie rozstrzyga się, czy człowiek przeżyje, czy nie. Wtedy po paru dniach dostałem strasznie wysokiej, po prostu potwornie wysokiej gorączki, zaczęło rzucać całym moim ciałem. No i wtedy jest taki kulminacyjny moment, ale właściwie lekarze przez bardzo długi czas walczyli, aby jak najwięcej tego ciała zachować.
A.D.: A przepraszam, a wewnętrzne narządy też miałeś jakoś uszkodzone?
J.M.: Na szczęście – nie, chociaż to było bardzo duże zagrożenie, bo już właściwie od razu po wypadku było widać, że porażeniu uległa prawa ręka i lewa noga, a więc widać, że jest to porażenie takie na skos. Największym zagrożeniem było to, że porażeniu uległy także organy wewnętrzne i to by było właściwie najgorsze i najtrudniejsze do jakiejkolwiek interwencji.
A.D.: A powiedz, ta ręka bolała cię i noga?
J.M.: Odczuwałem bardzo silny ból. Właściwie przez cały czas byłem na silnych lekach. Przez pewien czas w ogóle żyłem na morfinie. Lek przeciwbólowy można podać, dajmy na to, co sześć godzin. Częściej nie można, bo sam w sobie lek stanowiłby zagrożenie dla pacjenta. Dlatego lek można podawać co sześć godzin. Przychodzi pielęgniarka, podaje mi ten lek, który stanowi takie totalne uśmierzenie bólu i wtedy jest bosko. Bosko – to znaczy nie odczuwam bólu, co naprawdę jest niezwykłe. Ale ten ból znika, dajmy na to, że na cztery godziny. Po tych czterech godzinach ból powraca. To jest taki narastający ból, właściwie taki ból absolutnie nie do zniesienia, ale nic się nie da zrobić. Ja nic nie mogę zrobić, lekarze nic nie mogą zrobić, bo wiedzą, że takiego leku podać jeszcze nie mogą, dopiero po jakimś czasie mogą podać kolejną dawkę. I to jest straszne. Wtedy człowiek jakoś musi sobie z tym poradzić, w pewnym sensie zaakceptować ten ból, jakkolwiek bezsensownie i dziwnie to brzmi. Bo właściwie my w życiu staramy się jakoś tak ominąć ból. Właściwie zawsze staramy się uciec od bólu, ominąć go. Kiedy ten ból nadchodzi staramy się go zmniejszyć i wiemy, że zawsze można coś zrobić. Zawsze można jakoś po prostu uciec od tego bólu, coś zrobić, żeby ten ból zniknął. A tu jest taka sytuacja, że właściwie nie można zrobić nic. Leżę przykuty do łóżka, wokół mnie są rodzice, są lekarze i nikt absolutnie nie może nic zrobić, jest taka totalna bezradność. Właściwie bezradność jest takim czymś, czego bardzo boję się w życiu, bo wtedy nie można absolutnie nic zrobić i trzeba się nauczyć cierpliwości.
A.D.: No ale, Jasiu, powiedz tak pewnego dnia obudziłeś się i zobaczyłeś, że nie masz ręki, nie masz nogi. Pamiętasz ten moment?
J.M.: Tak, pamiętam. To też nie jest tak, że tych amputacji dokonano od razu, tylko amputowano rękę i nogę fragmentami. Dokonano pewnej amputacji, sprawdzono, czy to wystarczy, aby zakażenie się nie rozwijało. No ale kiedy dokonuje się amputacji, to wtedy widać, że nawet jeżeli ja mówię sobie, że będzie dobrze, że jakoś z tego wyjdę cały i zdrowy, już nie mogę powiedzieć cały i zdrowy, bo wiem, że tak nie będzie. Teraz mogę się już tylko modlić o to, żeby nie było gorzej, żeby nie było najgorzej. Żebym w ogóle z tego wyszedł. Wtedy już jest taka pełna świadomość, że to wcale nie jest zły sen i na pewno nie wyjdzie się z tego bez szwanku. Człowiek myśli, zastanawia się nad swoim życiem, swoją przyszłością, ale przede wszystkim biorąc pod uwagę wszystkie te rzeczy, które utracił. Wszystkie możliwości, które utraciłem, wtedy wyobrażałem sobie wszystkie te rzeczy, których nie będę w stanie zrobić. No i wtedy człowiek szuka rzeczy, które pomogą mu przetrwać. Szuka jakoś w swojej głowie, w wyobraźni rzeczy, które mu…
A.D.: No i o czym wtedy myślałeś? Co Ci wtedy najbardziej pomagało?
J.M.: W szpitalu odwiedzali mnie rodzice. Przychodziły pielęgniarki, lekarze, którym do teraz jestem wdzięczny. Naprawdę jestem im wdzięczny, właściwe za to, że uratowali mi życie. Im to życie zawdzięczam. Ale także przychodził do mnie ksiądz. Wizyty księdza, jako takiego trochę wysłannika Boga, naprawdę były dla mnie bardzo ważne. Właściwie przed wypadkiem trudno powiedzieć, żebym był jakimś dobrym i godnym naśladowania chrześcijaninem. Na pewno – nie. Moje podejście do Boga na pewno bardzo się zmieniło. Na początku było to podejście oskarżające, dlaczego ja, że mi się to nie należy, że świat jest niesprawiedliwy. Ale potem zrozumiałem, że wcale nie byłem takim dobrym człowiekiem i że może w pewnym sensie należała mi się kara, należała mi się nauczka. I należało mi się takie… Czasem w życiu warto jest zaliczyć dno po to, żeby docenić to życie i żeby móc spojrzeć na swoje życie jakoś trochę inaczej. I naprawdę wtedy bardzo doceniłem Boga. I tak, jak na początku, podchodziłem do tego z wyrzutami, właściwie miałem Bogu za złe to, co się stało, obwiniałem go o ten wypadek, o swój los, tak potem dziękowałem mu za to, że żyję. Nie odbierałem tego tak, że Bóg mi coś odebrał, że odebrał mi pełnosprawność, ale że podarował mi życie. Człowiek myśli sobie wtedy, że, no kurcze, to cierpienie musi mieć jakiś sens, że ten ból musi być po coś.
A.D.: Jakieś wyzwanie może to jest?
J.M.: Jakieś wyzwanie, że skoro ten ból już jest, no to można by coś z nim zrobić. Pamiętam, nie wiem, czy to ten ksiądz mi powiedział, czy taki inny nasz znajomy ksiądz, który mnie odwiedził w szpitalu, że swoje cierpienie także można komuś ofiarować. Że tak jak można się na przykład modlić do Boga, to jest rozmowa i jednocześnie taki dar dla Boga. Tak jednocześnie swoje cierpienie i swój ból można komuś ofiarować. E tam, ofiarować, ból głupoty gadasz… ale w takim momencie to jest naprawdę bardzo sensowne, bo to nadaje jakikolwiek sens temu cierpieniu. Skoro ten ból tak czy siak jest, jakkolwiek do tego nie podchodzę, to kiedy myślę sobie, że cierpiąc, to jakoś to cierpienie ból mogę komuś ofiarować, mogę cierpieć jakby dla kogoś i to cierpienie może mieć jakiś sens. To jest naprawdę bardzo fajne.
A.D.: Znalazłeś kogoś?
J.M.: Tak. Cofnę się jeszcze trochę w przeszłość. Bo właściwie cały ten mój wypadek był na pewno jednym z trudniejszych i ważniejszych przeżyć w moim życiu. Ale nie był najważniejszy, nie był najtrudniejszym przeżyciem. Na pewno najtrudniejszym przeżyciem była śmierć mojego brata. Oprócz dwóch sióstr miałem jeszcze brata, Piotrusia, który w wieku siedmiu lat utonął. Samo jego szukanie trwało kilkanaście minut i to było coś strasznego. Pamiętam, że tata z kilkoma panami szukali Piotrusia, ja wyszedłem na brzeg i razem z mamą i siostrą padliśmy na kolana i modliliśmy się. To było właściwie jedyne, co wtedy mogliśmy zrobić. No i po paru chwilach znaleźli Piotrusia, wyłowili go z wody. Piotruś był nieprzytomny. Po chwili jakiś pan zawiózł tatę z Piotrusiem do szpitala. Pojechaliśmy do szpitala. Po jakimś czasie… Lekarz nie pozwolił wejść do środka naszej rodzinie, bo uznał, że to oszczędzi nam cierpienia. Dziwne podejście, jeżeli człowiek sam postanawia, co dla kogoś będzie większym cierpieniem, a co nie. Po chwili przyszedł lekarz i powiedział, że, niestety, nie udało się go uratować i nie żyje. To było naprawdę coś strasznego i coś takiego totalnie niemożliwego, taki zły sen, który po prostu nie mógł się wydarzyć. Plaża, pełno ludzi, no i jak siedmiolatek mógł utonąć? A jednak zdarzyło się.
A.D.: I to Twoje cierpienie? Pomyślałeś wtedy o Piotrku, tak?
J.M.: Tak.
A.D.: Strasznie jesteś zahartowany. A ten pożar domu, kiedy był?
J.M.: No jeszcze jakiś rok czy dwa lata przed śmiercią Piotrusia spłonął nam cały dom. W nocy obudził nas właśnie wszechobecny dym, taki smog. Właściwie dom już płonął. Wszyscy wybiegliśmy z domu i patrzyliśmy, jak cały nasz dobytek płonie, jak cały dom stoi w ogniu i wszystko, co mamy, płonie.
A.D.: Bardzo jesteś doświadczonym człowiekiem…
J.M.: Tak akurat się przydarzyło, że życie trochę nas, naszą rodzinę, doświadczyło.
A.D.: Ale trzymacie się jakoś?
J.M.: Trzymamy się.
A.D.: A Ty się pięknie uśmiechasz cały czas.
J.M.: Wyznaję zasadę, że co nas nie zabije, to nas wzmocni i każde doświadczenie w życiu jest bardzo cenne.
A.D.: Dobrze, Jaśku. Wróćmy do takiego momentu, że jest tak: z tego szpitala poszedłeś gdzieś na rehabilitację, pojechałeś?
J.M.: Właściwie pod koniec pobytu w szpitalu, kiedy mogłem już jakoś wstać z łóżka, uczyłem się chodzić o jednej kuli. Trudno mówić o chodzeniu, bo właściwie stałem na jednej nodze, stałem na prawej nodze, w lewej ręce trzymałem kulę. Właściwie skakałem na jednej nodze, podpierając się kulą.
A.D.: A miałeś protezę jakąś? Coś Ci zakładali?
J.M.: Nie miałem żadnej protezy. Te wszystkie rany musiały się wygoić, a więc nie było mowy o żadnej protezie.
A.D.: Nic nie mogłeś sam zrobić?
J.M.: Na początku nic. Kiedy jedynym sposobem poruszania się jest chodzenie o kuli, mając tylko jedną rękę, no to nawet niemożliwym jest przyniesienie sobie herbaty z kuchni do dużego pokoju czy książki z jednego pokoju do drugiego. Po domu poruszałem się o kuli, ale gdziekolwiek chciałem wyjść, to poruszałem się na wózku. Właściwie wyglądało to tak, że siedziałem na wózku i rodzice ten wózek pchali. Jedną z takich trudniejszych rzeczy po wyjściu ze szpitala było to, że absolutnie utraciłem samodzielność. A wydaje mi się, że dla dziecka takim celem w życiu jest właśnie samodzielność. Dzieciak zawsze marzy o tym, żeby móc coś samemu zrobić. Często takim marzeniem było, także i moim, skończyć 18 lat, zamieszkać samemu, samemu sobie jakoś radzić. A tutaj, kiedy ja dosłownie muszę prosić kogoś, żeby mi podał kubek, żeby mi coś podał, żeby zmienił kanał w telewizorze, żeby mnie przeniósł tu czy tam. To jest naprawdę bardzo żenujące…
A.D.: I bardzo upokarzające.
J.M.: Bardzo upokarzające, naprawdę.
A.D.: No ale jakoś sobie poradziłeś, nie? No co się z Tobą działo? Wściekły byłeś czy płakałeś? Czy różnie?
J.M.: I wściekły, i płakałem. Bardzo wiele różnych takich rzeczy. Bo kiedy leżałem w szpitalu, mogłem sobie tylko wyobrażać: o jejku nie będę mógł robić tego i tego, z tym sobie nie poradzę. Ale dopiero kiedy wróciłem do domu, przekonałem się, jak wiele jest tych rzeczy, których nie potrafię zrobić. Nie potrafię sobie ukroić chleba, takich prostych rzeczy. Jestem po prostu totalnie zależny do innych. Po wyjściu ze szpitala musiałem się tego życia nauczyć na nowo, życia jako osoba niepełnosprawna, radzić sobie z tymi wszystkimi trudnościami fizycznymi, ale także psychicznymi. Z nastawieniem do życia. Wydawało mi się, że kiedy jedziemy wózkiem na przykład, tzn. kiedy siedzę na wózku i jesteśmy z rodzicami w jakimś centrum handlowym czy gdziekolwiek, wydawało mi się, że wszyscy ludzie na mnie patrzą. Że patrzą z jakąś taką dziwną miną, że nikt mnie nie lubi, że wytykają mnie palcami.
A.D.: Ale tak ci się wydawało czy to była prawda?
J.M. Tak mi się wydawało. Mimo że tak nie było. To jest takie uczucie, że jestem dziwolągiem, nie pasuję tutaj, nikt mnie nie lubi…
A.D.: To sam siebie nie lubiłeś?
J.M.: Dosłownie. Sam siebie nie lubiłem, sam nie potrafiłem siebie zaakceptować. I to proces akceptacji siebie i zaakceptowania tego życia takim, jakie jest, no to był proces bardzo długotrwały, bardzo żmudny i trudny.
A.D.: A skąd się Marek w tym wszystkim wziął, Kamiński? I ten cały pomysł? To Ci z nieba spadło? Jak to się stało?
J.M.: Można powiedzieć, że tak, że spadł mi z nieba. Jeszcze w czasie pobytu w szpitalu rozmawiałem z rodzicami o tym, że fajnie byłoby, gdyby Marek przyszedł, gdybyśmy mogli się spotkać. No, niestety, nie udało się tego zrobić. Pewnego dnia mama mi powiedziała: „Synu, dzisiaj jedziemy do Gdańska, do Marka Kamińskiego, do jego biura, bo on chce cię poznać i o czymś porozmawiać”. Myślę: o czymś porozmawiać, Marek Kamiński, podejrzane. No ale dobra, jedziemy. Po paru zdaniach rozmowy wstępnej, Marek przedstawił mi pomysł projektu wspólnej wyprawy na Biegun Północny. Wydawało się to takie kosmiczne. Siedzę sobie taki smutny, przede mną siedzi Marek Kamiński, wielki podróżnik, osoba znana, sławna, i mówi do mnie o jakiejś wspólnej wyprawie na Biegun. W ogóle nie wiem, o co chodzi.
A.D.: I tak do końca jeszcze nie wierzyłeś w to wszystko, ale czytałeś już i co? I zacząłeś trenować? Jak to wyglądało?
J.M.: Tak naprawdę od momentu rozpoczęcia projektu, na początku tak bardziej mentalnie właściwie, do jego realizacji, czyli do rozpoczęcia wyprawy de facto, minęło prawie półtorej roku. Prawie, że rok z tego czasu był naprawdę bardzo intensywny, pod praktycznie każdym względem. I fizycznie, bogaty w bardzo wiele treningów fizycznych, ale także przygotowania w sensie szukania sponsorów, organizacji tego wszystkiego, co… Na szczęście nie ja się tym zajmowałem. Ja nie miałem z tym nic wspólnego. Ale było to na pewno nie mniej trudne i wymagające. Bardzo wiele energii i bardzo wiele poświęcenia.
A.D.: A czy miałbyś tyle siły do takiej rehabilitacji, takich ćwiczeń, gdyby nie taki cel?
J.M.: Pewnie tak do końca raczej bym nie miał. Kiedy jest rehabilitacja, kiedy człowiek kładzie się na łóżku i ktoś każe, no to machamy ręką, do góry na dół, do góry na dół, i tak pół godziny. A potem noga. To jest naprawdę beznadziejne. Macham ręką, nie tyle że się męczę, co się nudzę, nie widzę żadnego efektu, i to jest po to, żebym tak sobie jutro znowu pomachał. Trochę czuję się nie na miejscu.
A.D.: A jak machasz tak samo ręką tylko wiesz o tym, że machasz po to, żeby później pomachać sobie na Biegunie?
J.M.: No to tak.
A.D.: Pamiętasz ten moment, kiedy zobaczyłeś Biegun?
J.M.: To było tak: stajemy sobie w którymś miejscu. No dobra, kompas pokazuje, gps pokazuje, że to Biegun. Musimy mu wierzyć. Ale to dosłownie jest zaspa, jakich wiele po drodze. To nie jest żadne miejsce niezwykłe. Nie ma szczytu, nie ma flagi, nie ma żadnego komitetu powitalnego. No nie ma nic, po prostu takie pole.
A.D.: A zostawiłeś tam coś na tym miejscu?
J.M.: Na samym Biegunie nic nie zostawiliśmy, bo to tak, jak mówię, nie ma sensu. To i tak przedryfuje w inne miejsce, a poza tym nie ma co tam śmiecić. Tak fajnie położyliśmy sanie, oparliśmy troje sań tak samo obok siebie, wbiliśmy tam flagę na środek. No i sesja zdjęciowa na Biegunie. No i potem z powrotem spadamy. Poczekaliśmy jeden dzień, przyleciał po nas helikopter i wróciliśmy. Biegun był, z jednej strony miejscem, jako Biegun Północny, miejscem do którego zmierzamy fizycznie, ale także Biegun, jako cel. Jako sam cel. Coś, co jest do osiągnięcia. Coś, co z jednej strony wydaje się niemożliwe, prawie niemożliwe, a z drugiej strony – okazuje się, że jest osiągalne. I ten Biegun był dla mnie naprawdę bardzo ważny właśnie z tych względów. Z tego względu, że było to coś tak odległego, za taką barierą prawie nie do pokonania. A dzięki temu, że staraliśmy się, że stanowiliśmy zgrany zespół, że każdy mógł liczyć na pomoc drugiej osoby, dzięki temu, że za nami, nas było czterech na wyprawie, to za nami stały zastępy ludzi. To była rodzina, przyjaciele, lekarze, sponsorzy. Po prostu multum ludzi, których tak naprawdę nie widać, ale bez których absolutnie taka wyprawa nie doszłaby do skutku.
A.D.: Tak słucham i myślę, przecież bardzo dużo się nauczyłeś. Przez takie straszne wydarzenie, wtedy tam, w tej budce transformatorowej, przeszedłeś takich dużo doświadczeń i mówisz mi takie dziwne rzeczy. Jeszcze, Smarkaczu, nie masz 18 lat. I powiedz mi, jakby tak podsumować to jakbyś w ogóle opowiedział o tym wypadku teraz? Z takiej perspektywy, czym on dla Ciebie w życiu był?
J.M.: Dobre doświadczenia w życiu napełniają nas czasem taką pewnością siebie. O, udało mi się teraz, to uda mi się następnym razem. Podnosimy trochę poprzeczkę i czasami jesteśmy zbyt pewni siebie. I czasami nie do końca te dobre doświadczenia są tak naprawdę dobre. A te trudne doświadczenia, one zmuszają nas do myślenia. Na pewno ten wypadek mimo tego, że bardzo osłabił mnie fizycznie, to psychicznie na pewno bardzo mnie wzmocnił i jest dla mnie takim trudnym, ale jednocześnie ważnym doświadczeniem. Na pewno on mnie wzmocnił jakoś. Chcieliśmy trochę to pokazać, że naprawdę warto chcieć i można robić rzeczy wielkie, nawet jeśli jest się osobą niepełnosprawną. Właściwie nic człowieka nie przekreśla.
A.D.: A czy to, Jasiu, prawda jest, że nie tylko tak mówisz, tylko jeszcze coś chcesz naprawdę pomóc? Jakąś fundację zakładasz?
J.M.: No tak, zakładamy jakąś fundację. Fundacja będzie się nazywała „Razem na Bieguny”. To są te Bieguny w cudzysłowie. Bieguny jako szczyty, jako cele, jako marzenia. Działalność naszej fundacji ma się wiązać, oprócz z działalnością charytatywną, ze zbieraniem pieniędzy na organizację różnych turnusów rehabilitacyjnych, na pomoc. Generalnie chcemy skupić się na pomocy osobom niepełnosprawnym, chorym i z różnymi innymi właściwie trudnościami w życiu. Z boku to jest osoba, z którą wszystko jest ok, ona fizycznie jest pełnosprawna, ale nie radzi sobie ze swoim życiem. Moim zdaniem osoba, która nie radzi sobie ze swoim życiem, jest np. w depresji, także jest w pewien sposób niepełnosprawna tak? Wymaga pomocy. I chcemy po prostu pomagać takim różnym ludziom w bardzo różny sposób. No i jednym sposobem działania naszej fundacji, założeniowym sposobem działania, ma być organizacja wypraw. Wyprawy mają mieć kilka różnych celów: pokazanie konkretnie tym osobom, że każdy w życiu może mieć marzenia i dążyć do ich spełniania. Czy jest pełnosprawny, czy nie, każdy ma takie samo prawo do marzeń, do ich posiadania i do osiągania tych marzeń. A jednocześnie chcemy pokazać tych ludzi, którzy właśnie w tych projektach będą zmagać się z różnymi przeciwnościami losu, ale także z własnymi trudnościami życiowymi. Pokazać ich postawę, pokazać ich jako ludzi walczących pomimo różnych trudności życiowych nie poddają się, nie narzekają: o jest tak strasznie trudne i fajnie byłoby coś zrobić. Fajnie byłoby coś zrobić, to to zrób.