Bieżące
Wolność jest w nas
„Właśnie wróciłam do Krakowa. Skończyły się moje krótkie, lecz intensywne i piękne wakacje nad morzem. Wracam z nich naładowana nową energią: i słoneczną, i morską. Uwolniona od stresów oraz zmęczenia ubiegłego sezonu” – pisze Anna Dymna.
Muszę przyznać, że ten urlop dał mi wyjątkowe przeżycia i wiele do myślenia. Nie opiszę wszystkiego, bo byłby to bardzo długi tekst. Chcę się tylko podzielić jednym niezwykłym dniem, który kończył moje wakacje.
Otóż 7 sierpnia, w sobotę, w drodze powrotnej do Krakowa, zatrzymałam się w Poznaniu. Przyjechałam tu, by spotkać się z Piotrem chorującym na SLA, stwardnienie boczne zanikowe. Piotr mieszka na stałe w Hamburgu. Sześć lat temu zdiagnozowano u niego tę tajemniczą okrutną chorobę. Jak na razie nie ma na nią lekarstwa. Od 1963 r. zmaga się z nią również m.in. Steven Hawking, profesor matematyki i fizyki teoretycznej na Uniwersytecie Cambridge, członek Papieskiej Akademii Nauk, odznaczony Orderem Imperium Brytyjskiego.
Piotr sam napisał do mnie, w 2011 roku, że chciałby wystąpić w moim programie „Spotkajmy się”, by porozmawiać o SLA. Niestety, stan jego nagle się pogorszył i jego przyjazd stał się niemożliwy. Przez kilka lat wymienialiśmy się tylko listami. Piotr już nie mówi, oddycha przez respirator i jest całkowicie sparaliżowany. Nawet nie może się uśmiechnąć… To przecież postępujące uszkodzenie genu ruchu. Listy, które do mnie pisał, były zawsze piękne i przepełnione miłością do życia. Pisał mi, że jest szczęśliwy, bo widzi swoją żonę, dzieci i czuje jak jego ukochany jamnik liże go po ręce. Nigdy nie umiałam sobie tego nawet wyobrazić, pojąć… jak to możliwe. My wciąż narzekamy na wszystko, zamartwiamy się przysłowiowym pryszczem, a ten wspaniały, inteligentny mężczyzna – śpiewak operowy całkowicie zamknięty w nieruchomym ciele – pisze, że jest szczęśliwy i pełen radości. W lipcu Piotr napisał mi, że przyjaciele organizują mu transport sanitarny, pełną opiekę medyczną i tygodniowy pobyt w Polsce. Zapytał nieśmiało, czy byłoby to możliwe, byśmy się wreszcie osobiście poznali. Dostałam też list od przyjaciół Piotra… Zmieniłam trochę plany, skróciłam wakacje i pojechałam do Poznania. Bałam się tego spotkania, ale bardzo chciałam poznać tego niezwykłego człowieka.
Po drodze odwiedziłam poznańskie hospicjum „Palium”. Byłam tam już kilka lat temu. Wtedy trwał remont i rozbudowa. Dziwne to jest i niepojęte, ale to jedno z najjaśniejszych miejsc, jakie widziałam, pełne uśmiechniętych pracowników, wolontariuszy, kolorowych motyli, kwiatów, ciszy i spokoju. Profesor Jacek Łuczak może być dumny, że je stworzył. Tu właśnie poznałam młodego mężczyznę, który też choruje na SLA. Wojtek jeszcze w ubiegłym roku niewyraźnie mówił, sam oddychał i nawet, choć na wózku, był na krakowskim Rynku na koncertach Zaczarowanej Piosenki. Dziś jest całkowicie sparaliżowany, też ma respirator, ale jeszcze może się uśmiechać.
W hospicjum umówiłam się również z Przemkiem, który, od wielu lat, siedzi na wózku, ma uszkodzony na stałe kręgosłup po samochodowym wypadku. Przemek jest wolontariuszem w hospicjum, a także pracownikiem mojej fundacji. Przyjechał specjalnie, by się z nami spotkać, choć na chwilę. Wojtek bardzo się ucieszył z tego spotkania. Leżał jak jakiś magiczny władca, przed sobą miał laptop i „pisał” na nim oczami wszystko, co chciał powiedzieć. Program, który posiada, przetwarza na dźwięk pisane słowa. Mogliśmy więc prawie normalnie rozmawiać. Dowiedziałam się przy okazji, że ten sprzęt Wojtek ma dzięki Piotrowi z Hamburga. Piotr bardzo prężnie działa na rzecz chorych na SLA, pomaga im. We wrześniu ma się ukazać książka o życiu z SLA, którą Piotr „napisał” właśnie oczami. Wojtek był uśmiechnięty, radosny. Umówiliśmy się, że – zawsze i mimo wszystko – będziemy pielęgnować tę radość w sobie i się nią dzielić. Wojtek kiedyś kochał podróże. Teraz, dzięki internetowi, nadal przemierza i poznaje świat. A najważniejsze, że możemy na co dzień utrzymywać kontakt. Tych kilka chwil w hospicjum oraz rozmowa z Wojtkiem i Przemkiem dały mi siłę i dodały odwagi na spotkanie z Piotrem.
Nie wiedziałam, dokąd jadę. Miałam tylko podany adres. GPS poprowadził mnie do okazałego pałacu.
W spodniach i bawełnianej bluzeczce, prostu z lasu, zdziczała wolnością, bez makijażu, otoczona eleganckimi gośćmi poczułam się dość głupio. Ale za chwilę te drobiazgi zupełnie się nie liczyły. To właśnie tutaj, w pięknych pokojach, wśród obrazów, kwiatów i przepychu, mieszkał kilka dni Piotr. Wspaniali ludzie zorganizowali mu to wszystko. Traktowali jak księcia. No i wreszcie poznałam Piotra. Nie miał przy sobie komputera, nie mogliśmy więc porozmawiać. Ale słowa były zbędne. A poza tym była Joasia, żona Piotra. Kiedyś Piotr napisał mi, że jest szczęśliwy, bo widzi swoją żonę i czuje jak pies liże go po ręce. Szczęśliwy? W takiej sytuacji? Ale po chwili zrozumiałam wszystko. Joanna to rzeczywiście prawdziwy skarb i jej małżonek jest naprawdę szczęściarzem. A pies? Leży cały czas w nogach Piotra i nie spuszcza spojrzenia ze swego pana. A w tych psich oczach jest najszczersza miłość, wierność, czułość i oddanie.
Piotr zasłania sobie usta chusteczką. Wstydzi się, że nawet nie może uśmiechnąć się do nikogo. Ale rusza gałkami ocznymi. W jego oczach widać wszystko. Nie wiem, co mówiłam do Piotra… coś od serca. Joasia mnie co chwilę prosiła: „Powiedz coś Piotrowi”. Szeptałam mu więc do ucha najlepsze słowa i umawiałam się na następne spotkanie. Wręczyłam mu też prezenty znad morza: piasek, gałązkę morszczynu i glinianego ptaszka, którego ulepił z gliny podopieczny warsztatów w Lubiatowie. Długo zastanawiałam się, co mu mogę ofiarować. Przecież on nie pije, nie je, nie ma też możliwości odwracania stronic książki. Pomyślałam, że gdy położy rękę na takim piaseczku, to musi mu to sprawić przyjemność. Takie najprostsze doznania uruchamiają wspomnienia najlepszych chwil.
Nie umiem napisać, co czułam, siedząc przy Piotrze i Joasi, pijąc szampana, jedząc wykwintny obiad. Piotr tylko patrzył, a pielęgniarka co chwilę sprawdzała jego puls, nawadniała przez rurkę jego organizm. Ale wszystko było jakieś normalne i sympatyczne. To dzięki ludziom, którzy z taką dumą i radością otaczali swojego chorego przyjaciela opieką.
Nie do końca rozumiem tajemnicę, jaką skrywają umysły Piotra i Wojtka. Ale w ich spojrzeniach i e-mailach, jakie do mnie napisali, widać radość, poczucie wolności. To zdumiewające. Kontakt z nimi uświadomił mi, że tak naprawdę szczęście czy wolność to stan umysłu człowieka, a nie jego kondycji albo okoliczności zewnętrznych. I nikt nam wolności nie może zabrać, póki myślimy, czujemy, żyjemy. Znam ludzi zdrowych, sprawnych i całkowicie zniewolonych nienawiścią, uprzedzeniami, lenistwem, złością. Od Piotra i Wojtka można uczyć się radości i wolności. Przysięgam, że to był – mimo dotykania ludzkiej tragedii – niezwykle ważny i wspaniały dzień. Po raz kolejny przekonałam się, że nawet najcięższa choroba nie musi być odbierana jako wyrok. Najważniejsze, by cierpiący człowiek nie był sam.
Anna Dymna